Christopher
Harris stał pod tablicą, zapisując na niej granatowym pisakiem niewiarygodnie
długie obliczenia, z których połowa klasy zapewne nie rozumiała nic, a nic.
Profesor Welsh siedział przy biurku z rękoma założonymi na piersiach. Z uwagą
przyglądał się drapiącemu się po głowie brunetowi, który co kilka minut
przerywał zapisywanie swoich rachunków i spoglądał na nie, dokładnie
analizując.
Jude
Allen z dość niemrawym wyrazem twarzy przepisywała do zeszytu wszystkie cyferki
i wzory zapisane przez chłopaka na tablicy i definitywnie znajdowała się w tej
części klasy, która nic z tego nie wiedziała. Starając się jednak zachować
pozory w miarę dobrej uczennicy, nie dawała po sobie aż tak bardzo poznać, że
wszystko to, co dla Chrisa było tak oczywiste, dla niej było trudniejsze od
czarnej magii. Profesora Welsha nie była jednak w stanie oszukać. Od dawna
wiedział, że Allen nie ma żadnych zdolności matematycznych, choć czasami
przejawiała minimalne skłonności do logicznego myślenia.
Jeszcze
dziesięć minut, powtarzała w myślach
dziewczyna, dziesięć minut i weekend!
- Nie
opuścicie sali, dopóki kolega nie skończy rozwiązywać tego przykładu –
powiedział nauczyciel z nutą przekąsu w głosie, spoglądając z błyskiem w oku na
znudzone i wręcz błagalne twarze swoich uczniów.
Siedząca
przed Jude Madison McCarthy zdążyła zdrapać już ze swoich paznokci cały
buraczkowy lakier i zabrała się za przeliczanie włosów z rozdwojonymi
końcówkami. Obok niej Lily Adams wpatrywała się w Chrisa z dziwnym
uwielbieniem, które Allen zauważyła już jakiś czas temu. Czyżby coś się kroiło?
Brunet
w końcu postawił znak równości, po którym zapisał odpowiedni wynik i tuż przed
dzwonkiem z satysfakcją zamknął flamaster. Spojrzał pytająco na nauczyciela,
który z niejakim podziwem pokiwał głową i pozwolił mu wrócić do ławki. Nie mógł
sobie jednak odmówić tej przyjemności zadania klasie dwudziestu zadań do odrobienia
w domu i w końcu pozwolił im wyjść.
Opatuleni
grubymi szalami czym prędzej opuścili szkołę. Chris nałożył na głowę burgundową
czapkę, którą dopiero, co dostał od Jude i zabrał od niej lnianą siatkę pełną
książek, które wypożyczyła ze szkolnej biblioteki.
-
Tata mnie zabije, jak się dowie, że znów nie rozumiem matmy – wymamrotała zza
ciemnozielonego szalika, którym była szczelnie owinięta wokół szyi i ust.
- Nie
zabije – odpowiedział spokojnie, lecz z przekonaniem Harris, maszerując tuż
obok niej.
-
Chris, jeśli nawet ty-geniusz matematyczny, nie jesteś w stanie mi tego
wszystkiego wytłumaczyć, to albo nie jesteś tym rzekomym geniuszem, a oboje o
tym wiemy i Welsh także albo ja jestem nadzwyczajnym tępakiem… i o tym też
wszyscy wiemy – westchnęła, zastanawiając się, co powiedziałaby jej mama.
Pewnie „nie przejmuj się, i tak matma do niczego ci się nie przyda”.
Otóż,
pan Allen był kompletnie innego zdania. Twierdził, że jego córka powinna być
wszechstronnie wykształcona i fakt, że jest niezła z angielskiego albo z
historii wcale nie daje jej uprawnień do bycia tak kiepską z przedmiotów
ścisłych, a zwłaszcza z matematyki.
-
Poradzimy sobie – odpowiedział brunet pokrzepiającym tonem głosu.
-
Nieważne, zmieńmy temat, skoro jeszcze nie muszę ślęczeć nad tymi zadaniami,
które i tak albo przepiszę od ciebie albo z forum matematycznego dla geniuszy,
czyli w gruncie rzeczy, wychodzi na to samo – parsknęła śmiechem.
-
Przestań nazywać mnie geniuszem, bo nim nie jestem, okej? – Spojrzał na nią
odrobinę poirytowany.
-
Och, wcale – zironizowała. – Tylko od kilku lat jesteś reprezentantem szkoły w
olimpiadzie matematycznej, a Welsh patrzy na ciebie jak na jakieś bóstwo! A
kiedy na korytarzu mija naszą dwójkę, to ma na twarzy wymalowane słowa „czemu,
u licha, zadajesz się z osobą matematycznie upośledzoną, jaką jest – UWAGA –
Judith Allen?” – Chris wybuchł śmiechem. – Czy to takie trudne do zrozumienia,
że mam na imię Jude i nie rozumiem matmy?!
- Nie
wiem, Judith, nie wiem – roześmiał się raz jeszcze i przeciągnął ją na drugą
stronę ulicy, którą zmierzali w kierunku kamienicy, w której to mieszkała.
W
piątki życie zdecydowanie stawało się piękniejsze i uważała tak nawet Jude,
która zazwyczaj dostrzegała same negatywy. Ale nie można przecież pozwolić
matmie na zepsucie całego weekendu.
Mijali
mnóstwo ludzi w ich wieku, którzy z szerokimi uśmiechami opuszczali swoje
szkoły, udawali się prosto do galerii handlowych, kawiarni albo domów swoich
przyjaciół. Jude zastanawiała się, jak Megan spędza piątek – pójdzie na randkę
z Benem czy może raczej zostanie w domu i będzie dalej rozkręcać swój
koszulkowy biznes? Pewnie i tak nie znajdzie dla mnie czasu, pomyślała i
mimowolnie się skrzywiła. Dobrze, że szal częściowo zasłonił ten grymas. Chris
pewnie znów zacząłby się czepiać, że poświęca jej tak dużo czasu. Szkoda tylko,
że czasami bez wzajemności.
Pan
Allen nerwowo chodził wzdłuż ogrodzenia z grabiami w ręku i był to widok dość
niezwykły, jak i przerażający zarazem. Mężczyzna zmarszczył czoło, jakby
głęboko się nad czymś zastanawiał, zmiatając nogami kolorowe liście na jedną
kupkę. Jude parsknęła śmiechem, uznając to za niespotykane zjawisko. Ojciec
kojarzył jej się raczej z kimś, kto godzinami rozmyśla o tym, z czym podać
krewetki po tajsku, po czym segreguje swoje niezniszczalne, czarne teczki, to
też grabie były dość dziwnym akcesorium.
-
Dzień dobry! – zawołał Harris, na co pan Allen skinął jedynie głową, wciąż się
nie uśmiechając. Jude zmrużyła oczy, przyjrzawszy mu się podejrzliwie. Coś było
nie tak.
-
Powiedz – zwróciła się do ojca, lustrując go spojrzeniem. Mężczyzna zaśmiał się
ponuro. Mógł się domyślić, że przed nią przecież prawdy nie ukryje. Mała,
wiecznie węsząca Jude.
-
Tylko nie panikuj – zaczął bardzo powoli, kiedy dziewczyna razem z Chrisem, którego
siłą za sobą ciągnęła, znalazła się tuż przed nim.
Jude
dreptała nerwowo po schodach, zastanawiając się, o co chodzi. Może Welsh
zadzwonił do domu? W myślach parsknęła śmiechem, wtedy to nie ojciec
uspokajałby ją, lecz ona jego. Christopher również nie miał pojęcia, w czym
problem.
-
House zrobił sobie mały spacer – powiedział w końcu, uśmiechnąwszy się nerwowo,
po czym nieudolnie oparł grabie o balustradę. Z trzaskiem spadły na betonową
płytę.
- Jak
to „zrobił sobie mały spacer”? – zapytała dobitnie jego córka, unosząc brwi.
Chris nie wiedział, co robić. Spoglądał niespokojnie to na przyjaciółkę, to na
jej równie, co on sam zdezorientowanego ojca.
- Po
prostu… wypuściłem go rano, furtka była otwarta i… - Mężczyzna schylił się po
metalowe narzędzie, kiedy Jude wybuchła. To był chyba pierwszy raz, kiedy
ujrzała swojego ojca tak bezradnego i zmieszanego.
-
HOUSE UCIEKŁ?! – Wytrzeszczyła oczy, automatycznie poprawiając okulary w
grubych oprawkach. – Przecież… tato! – Spojrzała błagalnie na ojca,
zastanawiając się, czy przypadkiem nie robi sobie z niej żartów.
-
Szukałem, pytałem, obdzwoniłem wszystkich znajomych w okolicy. Powiedzieli, że
jeśli tylko go zauważą, to oddzwonią – odpowiedział spokojnie.
Nigdy
nie rozumiała swojego ojca. Zazwyczaj był oazą spokoju i nic nie było w stanie
wyprowadzić go z równowagi. Kiedy Jude nie zaliczała testów z matematyki albo
zapomniała zadzwonić do jego klientów, nigdy się nie unosił i nie krzyczał i to
właśnie było najgorsze. Ten cholerny stoicyzm.
-
Co?! Przecież musimy go poszukać! – krzyknęła rozpaczliwie, po czym pociągnęła
Harrisa za rękaw kurtki, przechodząc przez otwartą szeroko furtkę. W głowie jej
się nie mieściło to, co właśnie usłyszała. Jej mały, biedny House.
-
Jude – zaczął niepewnie brunet, nie chcąc jej jeszcze bardziej wyprowadzać z
równowagi. – Poszukamy go, ale może wejdź najpierw do domu i się uspokój, co?
-
Chris, czy gdybym ja zaginęła, to wolałbyś siedzieć w domu i pić ciepłą
herbatkę zamiast mnie szukać? – Posłała mu znaczące spojrzenie i nie czekając
na jego odpowiedź albo kolejne, uspokajające słowa ojca, wybiegła przez furtkę
i dziarsko pomaszerowała w kierunku przeciwnym do tego, z którego przyszli.
David
Allen spojrzał z niepokojem na przyjaciela córki, jakby chciał dać mu znak,
żeby poszedł za nią. Nie było to jednak konieczne. Chris wiedział, co powinien
zrobić. Westchnął z wyrzutem i pobiegł za ciemnowłosą.
- Daj
spokój, Jude! Zaczekaj! – zawołał za nią. Kiedy chciała, miała całkiem niezłe
tempo, którego znacznie różniło się od tego, które prezentowała na zajęciach
wychowania fizycznego.
- A
co jeśli on już nie żyje, Harris?! – Zatrzymała się i spojrzała na niego z
niewiarygodnym przerażeniem w oczach. Przez chwilę stali nieruchomo, wpatrując
się w siebie nawzajem. Zachowywała się naprawdę dziwnie.
- Po
pierwsze, jak mówi twój tata: NIE PANIKUJ, po drugie, o czym ty w ogóle mówisz?
House pewnie biega sobie gdzieś wesoło po ulicy i próbuje zwędzić komuś coś do
jedzenia. Zaraz zorientuje się, że to nie miejsce dla niego, zacznie za tobą
tęsknić i wróci. Słyszysz w ogóle, co do ciebie mówię? House wróci, Jude! Nie
ma go dopiero od kilku godzin – powiedział całkiem poważnie i zaczęli iść przed
siebie.
- Nic
nie rozumiesz. – Pokręciła głową ze zrezygnowaniem, westchnąwszy ciężko.
-
Rozumiem. Nie traktujesz go, jak zwykłego psa, tylko jak człowieka. –
Uśmiechnął się lekko.
Gdyby
umiał się uśmiechać, to na pewno uśmiechałby się cały czas, zwykła mawiać Jude
o swoim pupilu. Teraz House nie miał jednak żadnych powodów do uśmiechu.
Pojęcia zielonego nie miał, gdzie się znajduje. Mijali go dziwni ludzie, wśród
których nie dostrzegł swojej zakręconej Jude, która pewnie podeszłaby do niego
i śmiesznie poruszyła jego uszami, co poniekąd było dla niego denerwujące, ale
zdążył się już do tego przyzwyczaić. Unosił oczy ku górze, poszukując pana
Allena, który nasypałby teraz jego ulubionej karmy do czerwonej miski. Dałby
się pokroić nawet za to, by zobaczyć tego dziwnego chłopaka, Harrisa!
Merdając
leniwie ogonem, minął księgarnię, a następnie przystanął przy sklepie
spożywczym, z tęsknotą w oczach wpatrując się w wielkie worki karmy, ułożone
przed budynkiem, tuż obok drewnianych skrzynek ze świeżymi, czerwonymi
jabłkami, które powoli obwąchiwał.
- Co
jest, mały? – Do psa zwrócił się szczupły brunet, uśmiechając się przyjaźnie. House
zaskomlał i przysiadł obok niego na tylnich łapach. – Fajny, nie? – zwrócił się
do czarnowłosego chłopaka, który właśnie wyszedł ze sklepu. Ten przykucnął obok
psa i pogłaskał go po łbie.
-
House – odczytał ze srebrnej zawieszki przy obroży, po czym rozejrzał się
dookoła, szukając właściciela zwierzaka.
- Był
tutaj, zanim weszliśmy do tego sklepu, w którym spędziliśmy jakieś dwadzieścia
minut – rzekł po chwili namysłu ten pierwszy. – Wygląda, jakby miał pożreć te
jabłka razem ze skrzynkami. – Ciemnowłosy parsknął śmiechem, po czym wstał i z
góry spojrzał na psa.
-
Louis, przecież nie możemy go ze sobą zabrać – powiedział, czytając w myślach
przyjaciela.
- Ale
kto normalny gubi psa albo zostawia go gdzieś samego albo nawet pozwala mu
uciec?
- Nie
wiem, ale na pewno nie możesz przywłaszczyć sobie cudzego zwierzęcia –
odpowiedział.
-
Patrz, jaki on jest głodny. – Chłopak zrobił smutną minę i pogłaskał wciąż
skomlącego House’a, po czym spojrzał na swojego towarzysza, który patrzył na
niego z wyraźnym zrezygnowaniem.
-
Tylko go nakarmisz i wypuścisz z powrotem – powiedział bardzo powoli i wyraźnie
ten drugi, jakby chciał, by jego przyjaciel bardzo dobrze zrozumiał to, co chce
mu przekazać.
- A
po co ja w ogóle pytam cię o zdanie? Jestem starszy, mądrzejszy, bardziej
doświadczony i zabieram tego psa do mieszkania! – rzekł uradowany Louis,
zacmokawszy w stronę golden retrievera.
Tymczasem
Jude Allen po prawie trzech godzinach poszukiwań straciła już wszelkie
nadzieje. Oczywiście, szukałaby dłużej, gdyby nie Christopher, który namówił ją
do wydrukowania ogłoszeń, co rzeczywiście nie było głupim pomysłem. Od dawna
nie czuła takiej pustki.
Siedzieli
wspólnie w ciemnym pokoju oświetlonym jedynie starą, stojącą w kącie lampą. Brunetka
układała ogłoszenia na jednej stercie. Z każdej kartki spoglądał na nią radosny
House, leżący przed kufrem w jej pokoju. Jak to się stało, że teraz go tam nie
było?
Chris
wrzucał właśnie ogłoszenie o zaginionym psie do sieci. Musieli wyznaczyć też
jakąś nagrodę pieniężną, oczywiście i pan Allen nie miał żadnego wyjścia –
jako, iż zaistniała sytuacja była poniekąd jego winą, musiał się zgodzić.
Brunet
przetarł zmęczone oczy i spojrzał na Jude. Przestraszona siedziała obok,
opierając głowę o jego ramię. Miał wrażenie, że zaraz zaśnie, choć jeszcze
dziesięć minut temu upierała się, że jeśli on nie chce jej pomóc, to sama
pójdzie i rozwiesi wszystkie ogłoszenia jeszcze tego wieczoru.
W tym
samym czasie House beztrosko biegał po przestronnej kuchni. Najedzony i
poniekąd zadowolony, choć wciąż nie bardzo wiedział, co się dzieje. Przyglądało
się mu czterech młodych mężczyzn, z których żaden nie umiał powiedzieć, co
teraz stanie się z psem.
- To
chyba nie był najlepszy pomysł, żeby go tutaj zabrać, nie sądzisz, Lou? – zapytał
z przekąsem ciemnowłosy.
-
Liam wiedziałby, co zrobić – powiedział nagle opierający się o framugę blondyn
ze smutnym wyrazem twarzy. Zayn westchnął.
-
House. Myślicie, że to po Doktorze Housie? – Chłopak z lekko kręconymi włosami
dotknął srebrnej zawieszki, uważnie jej się przyglądając. Odwrócił ją na drugą
stronę. – Hej, patrzcie! – zawołał ożywiony w stronę przyjaciół. Tuż obok niego
pojawił się blondyn.
-
Jude – przeczytał zdezorientowany.
-
Jude to musi być jego pan – powiedział racjonalnie Zayn.
-
Znamy jakiegoś Jude’a?
***
Suprise, suprise! Żyję, piszę to dziadostwo i mam nadzieję, że ktoś przeczyta.